piątek, 29 września 2017

Jezienne rozgrywki


Koniec lata i początek jesieni to czas piłki nożnej. Sezon nie jest długi, trwa raptem dwa miesiące i wydaje mi się, że jest bardziej intensywny niż wiosenny.


Kwalifikacje przegapiliśmy, bo Krzysiek był w tym czasie jeszcze w Polsce. Został przypisany do jednej z drużyn na podstawie szkoły, do której chodzi - żeby grać z kolegami, chłopakami, których choć trochę zna. Większość chłopców w tej drużynie gra razem już od jakiegoś czasu, ale nie tylko Krzysiek jest (był?) nowy. Zgrał się z chłopakami dość szybko, w czym wydatnie pomogło to, że wielu z nich znał wcześniej, ze szkoły podstawowej, albo widuje w obecnej szkole.


Na początku września chłopcy rozegrali sześć krótkich meczy w ramach tzw. gymboree - nie mam pojęcia co to takiego ale domyślam się, że to taki mini turniej, na podstawie wyników którego drużyny zostały rozdzielone do poszczególnych grup (złotej, srebrnej i brązowej). Ponieważ chłopcy wygrali pięć z sześciu meczy, dostali się do grupy złotej. Niby powód do radości, ale także powód do zmartwień i frustracji, ponieważ cztery z sześciu drużyn w grupie złotej to drużyny klubowe. Grające w nich dzieciaki trenują w niemal niezmienionym składzie od kilku lat, przez cały rok (a nie tylko przez 3 miesiące w roku), są zgrani i po prostu świetni. Jak łatwo się domyślić, bordowe koszulki dostają straszne cięgi, choć wcale źle nie grają.


Dzisiaj przegrali, ale 4:5 a przeciwnicy bardzo musieli się starać, bo wcale nie było tak, że od początku mieli przewagę - mecz był bardzo wyrównany.


Tym razem treningi odbywają się w pobliskim parku, więc nie musimy jeździć na nie samochodem. Czasem idziemy na nogach, czasem jedziemy na rowerach. Tuż obok boiska jest plac zabaw, na którym młodsze rodzeństwo piłkarzy bawi się razem i do tego dość zgodnie.


Niestety dwa z ośmiu meczy są na wyjazdach, w miejscowościach oddalonych o 60 i 80 minut jazdy samochodem. Pierwszy z nich (zdjęcia na podsuszonej murawie) mamy za sobą. Kolejny - w najbliższą niedzielę. Po niedzielnym meczu będziemy na półmetku rozgrywek. Sezon kończy się pod koniec października i chyba do marca trzeba będzie zaczekać na kolejny.

wtorek, 26 września 2017

Życioteka

ulubiona seria
Do tej pory często było tak, że w czasie kiedy Krzysiek był na karate albo na dżudo, ja z Emilią jechałyśmy do biblioteki by wypożyczyć książki dla mnie czy dla Krzyśka. Przy okazji Emilia zawsze wybierała sobie jakieś DVD z bajkami. A że teraz Emilia umie już trochę czytać, to zabrałam ją do tej części biblioteki gdzie są książeczki dla dzieci, które zaczynają samodzielnie czytać. Emilia wybrała sobie pokaźny stosik - na szczęście ilość wypożyczanych książek nie jest limitowana.


Kilka książeczek ja pomogłam jej wybrać - to te, które zapamiętałam kiedy zaczytywał się nimi Krzyś. Emilii też bardzo się podobają.

Po powrocie do domu Emilia zorganizowała sobie w kąciku za fotelem własną lifebrary. (Po angielsku "biblioteka" to "library", ale Emilia z uporem powtarza "life-brary" - stąd ta "życioteka.")

Lifebrary

Ponieważ nie ma profesjonalnego stojaka na książki, wybebeszyła łóżeczko dla lalek i na nim poustawiała książki:


Wygląda na to, że Emilia połknęła czytelniczego bakcyla - książki przyniesione z biblioteki czyta chętnie a te najbardziej ulubione - wielokrotnie.
Z co trudniejszymi wyrazami muszę jej pomóc, ale Emilia ma dobrą pamięć i sporo nowych, nawet trudnych, wyrazów szybko zapamiętuje.
Trochę nam się zmieniła wieczorna rutyna bo teraz to Emilia chce mi czytać w łóżku przed snem. Staram się więc, żeby być w łóżku wcześniej by starczyło nam czasu i na Emilkowe czytanie po angielsku i na czytanie po polsku.

sobota, 23 września 2017

Kocie łowy

Idzie jesień - widać to po ilości myszy przynoszonych do domu przez Kicię.
Zazwyczaj nie pozwalamy jej wnosić tego co upolowała do środka, ale czasem nie zauważę, jak choćby przedwczoraj, że trzyma w pysku mysz, i uda jej się wnieść zdobycz do salonu. Żeby było zabawniej, mysz jeszcze żyła, i nie wiem czy była sparaliżowana ze strachu, czy Kicia zadbała o to, by mysz nie była w stanie uciec. Kiedy zobaczyłam ruszającą się mysz, przestraszyłam się, że ucieknie między zabawki Emilii, gdzieś za szafę czy inny mebel - no i narobiłam niezłego rabanu. (Jakoś nie uśmiechało mi się czekanie aż mysz zostanie ponownie złapana przez kota albo w pułapkę, a zanim by się to stało, ileż szkód mogłaby narobić! ) Kicia na mnie spojrzała, rezolutnie chwyciła mysz w zęby i ewakuowała się na zewnątrz - drzwi balkonowe były nadal otwarte.

Kicia łapie myszy dość często, ale ich nie je, jedynie chwali się nimi przed nami - zazwyczaj wyrzucam je do kosza, chyba, że Kicia wyniesie mysz w sobie jedynie znane miejsce. (Przeważnie pozostawia je pod jabłonką bądź na wycieraczce. Raz zdarzyło jej się zostawić maleńką myszkę w moim bucie.) Natomiast z ptaszkami ma się sprawa inaczej. Bo ptaszki też stają się łupem Kici, ale te trofea znikają w żołądku zainteresowanej. Żal mi ptaszków, ale kot to jak by nie było zwierzę dzikie i nie ma co walczyć z instynktem. No i jak mam jej wytłumaczyć, że może łapać obrzydliwe myszy a smakowitych ptaszków - nie?

Latem złapała sobie takiego małego szaraczka, przyniosła w swoje ulubione miejsce spożycia (pod jabłonką) i tak długo miauczała, aż oderwałam się od lektury i przyszłam sprawdzić co się dzieje. Nie wystarczyło, że zobaczyłam, musiałam pogłaskać i pochwalić Kicię i dopiero wówczas przestała miauczeć i zabrała się za jedzenie.


Zjadła ptaka niemal całego, wraz z piórami - został tylko łebek!

Teraz, kiedy Kicia zjada zauważalnie mniej jedzenia z puszki już się nie martwię, że coś jej dolega. Już wiem, że tego dnia zapewne sama zadbała o wyżywienie.

środa, 20 września 2017

Orkiestra szkolna

W gimnazjum, w ramach zajęć szkolnych, Krzyś mógł sobie wybrać czy chce śpiewać w chórze, grać w orkiestrze lub chodzić na zajęcia z wychowania fizycznego. Na cokolwiek by się zdecydował, zajęcia odbywają się codziennie, od poniedziałku do piątku.


Ponieważ jeśli chodzi o aktywność fizyczną, Krzyś jest w dość dobrej sytuacji i niemal każdego dnia ma albo dżudo, albo karate, a sezonowo także piłkę nożną i pływanie/piłkę wodną, więc decydując się na orkiestrę dokonał, moim zdaniem, dość dobrego wyboru.



W minionych latach wielokrotnie usiłowałam go namówić na naukę gry na jakimś instrumencie, ale zawsze odmawiał. Teraz, dla odmiany, podszedł do kwestii gry z ogromnym entuzjazmem.


Orkiestra w szkole Krzyśka gra na instrumentach dętych.
W pierwszym tygodniu szkoły pani prowadząca orkiestrę prezentowała poszczególne instrumenty, opowiadała o nich, a w drugim tygodniu wieczorem uczniowie i ich rodzice zostali zaproszeni do szkoły w celu wypróbowania różnych instrumentów co miało pomóc w podjęciu decyzji odnośnie wyboru instrumentu. Do pomocy zostali zaproszeni lokalni muzycy oraz osoby prowadzące orkiestry w innych szkołach.


Krzysiek zmierzył się z klarnetem, fletem, perkusją, ksylofonem, tubą, puzonem, trąbką i saksofonem. Okazało się, że dobrze wypadł w niemal wszystkich przypadkach, więc miał twardy orzech do zgryzienia przy wyborze. Najpierw zawęził pulę do saksofonu, tuby i fletu aż ostatecznie zdecydował się na flet. (Ciekawe jak bardzo przyczyniła się do tego świadomość, że mama, w jego wieku, grała właśnie na flecie poprzecznym.) 

Instrument można wypożyczyć za opłatą ze szkoły albo z jednego z lokalnych sklepów muzycznych. Kiedy już zdecydowałam się na opcję szkolną, koleżanka z pracy zaskoczyła mnie niesamowicie proponując pożyczenie nieodpłatnie fletu, na którym grała w swoich latach szkolnych. Stwierdziła, że zna Krzyśka na tyle, że wie, że o instrument będzie dbał.

I tak oto w naszym domu zagościła muzyka. Pierwsze lekcje gry polegają na nauce poprawnego dmuchania. Jak na razie najlepiej wychodzi to mi (jeszcze), zaraz za mną plasuje się Emilia, a na końcu Krzyś, który jednak robi słyszalne postępy. Emilia zaskoczyła mnie totalnie biorąc do rąk flet i wydobywając właściwy dźwięk za pierwszym dmuchnięciem. Talent czy przypadek?

niedziela, 17 września 2017

PUR: Kapcie

Robiąc na szydełku pled (KLIK), tak mi się spodobało machanie szydełkiem, że postanowiłam zrobić sobie też i kapcie.

Przejrzałam wszystkie włóczkowe resztki i korzystając z dawnych notatek szybciutko zrobiłam dwie pary kapci.

Udało mi się zużyć resztki i resztunie kilku włóczek. Jeszcze trochę zostało, ale że entuzjazm stopniał, to skończyło się na dwóch parach.

Pierwsza para, robiona nitką potrójną:




Druga para, robiona nitką podwójną:




Aktualnie używam tej drugiej pary bo jeszcze jest w miarę ciepło a pierwsza para jest grubsza i cieplejsza.

czwartek, 14 września 2017

Gimnazjum


pierwszy dzień szkoły

Emilia zaczęła naukę w szkole podstawowej, a Krzyś w gimnazjum.

Pierwszego dnia rano, przed wyjściem z domu, niezbyt chętnie ustawił się do zdjęcia. Przed domem okazało się jednak, że inni małoletni sąsiedzi też pozują do zdjęć, więc już z mniejszą łaską dziecię ustawiło się przed aparatem i nawet się uśmiechnęło. 

O ile Emilia chętnie, i bez zbędnej zachęty, dość dokładnie relacjonuje przebieg każdego dnia spędzonego w szkole, o tyle z jej brata, tradycyjnie, ciężko cokolwiek wyciągnąć. W najlepszym wypadku, na 15 sekund zanim wysiądzie z samochodu by udać się na trening, rzuci mimochodem "We learned about molecules today." ("Dzisiaj uczyliśmy się o molekułach.") A zaraz potem wysiada i koniec tematu.

Ale kilka faktów jest mi znanych.

Po pierwsze, na zajęcia z matematyki chodzi razem z klasą siódmą. (To akurat wiem, bo zadzwonili do mnie sze szkoły jeszcze w sierpniu.) W szkole, na około setkę szóstoklasistów, po przeanalizowaniu danych otrzymanych ze szkoły podstawowej, tylko czwórce zaproponowano lekcje ze starszą klasą. Sytuacja ta bardzo mnie cieszy bo są szanse, że dziecko nie będzie się w szkole nudzić. Również dzięki temu, że w końcu ma Science (elementy fizyki, chemii, nauka o ziemi itp.), czyli coś co Krzyśka bardzo interesuje - to właśnie podczas zajęć z tego przedmiotu uczą się o molekułach.

W ramach Social Studies zaczyna się w końcu przygoda z historią i geografią - w szóstej klasie od poznania cywilizacji starożytnych.

W ramach wyboru pomiędzy chórem, orkiestrą i wychowaniem fizycznym, Krzyś postawił na orkiestrę, ale bardziej szczegółowo napiszę o tym następnym razem.

W gimnazjum są już normalne 55-minutowe lekcje, a pomiędzy nimi 3-minutowe przerwy. Tylko przerwa połączona z lunchem jest dłuższa - półgodzinna. Lancz, tak jak w szkole Emilii, jest bezpłatny. W niewielu szkołach nie trzeba płacić za południowy posiłek, więc bardzo się cieszę, że akurat w szkołach moich dzieci tak jest.

Do szkoły (i ze szkoły też) Krzyś jeździ autobusem szkolnym. Do szkoły podstawowej chodził na nogach. Wprawdzie brakuje nam jakieś 200 metrów by formalnie zakwalifikować na dowóz do szkoły, ale że w autobusie jest sporo wolnych miejsc, zostałam zapewniona, że dziecko może korzystać ze szkolnego transportu - więc korzysta.

poniedziałek, 11 września 2017

Pierwsze dni w zerówce

Emilia oficjalnie rozpoczęła edukację szkolną.

Wprawdzie rok szkolny dla większości uczniów rozpoczął się we wtorek 5 września, ale w naszym okręgu szkolnym zerówkę zaczyna tzw. "smart start": w pierwszym tygodniu dzieci idą do szkoły tylko raz (połowa dzieci we wtorek, połowa w środę), podczas zajęć są uważnie obserwowane a potem, na podstawie tych obserwacji, dzielone są na dwie grupy. W czwartek i piątek odbywają się spotkania nauczycieli z rodzicami zerówkowiczów.
(Poniedziałek był dniem wolnym z okazji Labor Day.)

6 września 2017 r. - przed wyjściem do szkoły

Jeszcze podczas zapisywania Emilii do zerówki, w sierpniu, rozmawiałam z jedną z potencjalnych wychowawczyń Emilii, która doskonale zna też Krzysia a samą Emilię pamięta jeszcze w wózku, kiedy odprowadzałam Krzysia do szkoły. Tak nam się zgadało na temat umiejętności Emilii i odniosłam wrażenie, że pani chciałaby mieć pannę Emily w swojej klasie.
I ma.
Ja też jestem zadowolona, bo rozmowa z panią CJ pozostawiła pozytywne wrażenie.

Tego pierwszego dnia w szkole sprawdzono u Emilii znajomość języka angielskiego (zaznaczyłam w ankiecie, że w domu rozmawiamy po polsku i w takich wypadkach sprawdzenie poziomu opanowania języka angielskiego przeprowadzane jest obowiązkowo) - nikogo raczej nie zdziwiło, że test ten Emilia zdała bardzo dobrze. Dość dobrze wypadła też ze swoją umiejętnością czytania i to mimo dość długiej przerwy (od połowy lipca miała prawdziwe wakacje od samodzielnego czytania i pisania), tak dobrze, że czytania będzie się uczyła z pierwszą klasą. Cieszy mnie to niezmiernie bo oznacza to, że nasza, i jej i moja, ciężka praca w ubiegłym roku nie poszła na marne oraz, że dziecko nie będzie się w szkole nudziło wałkując materiał doskonale już opanowany. Przynajmniej w zakresie nauki czytania, bo w kwestii matematyki to całkiem inna historia.

Dopiero dzisiaj, 11 września, tak naprawdę rozpoczęła się w miarę normalna edukacja szkolna Emilii.

Do szkoły Emilia jeździ na rowerze - w zeszły piątek opanowała jazdę bez kółek pomocniczych i umiejętność tę doskonali z ogromnym zapałem.



Zajęcia świetlicowe zaczynają się o 8.10 i o tej godzinie oddałam Emilię pod opiekę pani bibliotekarki (świetlica dla młodszych dzieci mieści się w bibliotece właśnie) - i ta pani doskonale zna i Emilię i Krzyśka. (Ilekroć bywałam w szkole towarzyszyła mi Emilia, więc w zasadzie cały personel szkoły zna Emilię od oseska.)


Emilia zabrała się za rysowanie a mama dostała tylko szybkiego buziaka - żadnych łez czy też przeciągającego się przytulania.

Emilia od dawna czekała na to, kiedy i ona, tak jak starszy brat, zacznie chodzić do szkoły, więc raczej nie dziwi to, że w szkole bardzo jej się podoba i to w zasadzie wszystko, choć najbardziej chyba jednak plac zabaw. Coś tam nawet zjadła na lunch - i w tym roku wszystkie dzieci w szkole dostają lunch i snaki za darmo.

piątek, 8 września 2017

Długi weekend nad oceanem - ostatni biwak w tym roku

Ledwie dzieci wróciły z Polski, dwa dni spędziły w domu i wybraliśmy się pod namiot nad ocean. Oczywiście nie pojechaliśmy sami, ale z całą naszą polską grupą - 6 rodzin. Tym razem zarezerwowaliśmy sobie miejsca, więc nie musieliśmy się spieszyć. Dotarliśmy o 2.30 a w godzinę później dzieci już biegały po plaży.

Siltcoos Beach, OR

Tego pierwszego dnia wiał porywisty wiatr i było dość chłodno, za to powietrze było przejrzyste i bez dymu. Po godzinie, przewiana i zmarznięta, przeniosłam się w zaciszny zakątek na wydmie a dzieci znalazły sobie nową zabawę: wdrapywały się na szczyt wydmy by potem zbiec na sam dół. Niespożyte zapasy energii pozwoliły im kontynuować zabawę przez ponad godzinę - po dziesiątym zbiegnięciu przestałam liczyć.

Siltcoos Beach, OR

Usiadły do zdjęcia na moją prośbę - wcale nie były zmęczone.

Tego pierwszego dnia, w piątek, plaża była pusta. W sobotę, następnego dnia, było zupełnie inaczej. Na plaży pojawiło się więcej osób a także dym.
Niestety wiatr wcale nie zelżał w stosunku do piątku a jedynie zmienił kierunek, nawiewając dym znad płonących lasów. Mieliśmy ze sobą parawan, który nieco ochronił nas przed chłodem.

Chłopaki duże i małe grały w piłkę nożną na piasku, wszyscy bawili się w piachu, a starszaki po kolei wkładali jedyną piankę do serfowania jaką dysponowała nasza grupa. Deski do serfowania wprawdzie nie mieliśmy, ale dzięki piance możny było wejść do wody i nie obawiać się hipotermii.

Niestety zapomniałam zabrać ze sobą tego dnia aparatu - został na krzesełku przy ognisku, więc zdjęć z tego dnia z plaży nie ma.

Mam za to kilka zdjęć z porannego spaceru, na jaki zabraliśmy dzieci ścieżką prowadzącą z kempingu do oceanu. Szlak biegnie częściowo wzdłuż rzeki Siltcoos.

Siltcoos River, OR

Niestety, z powodu zadymienia podziwianie widoków było mocno ograniczone.


Krzyś tradycyjnie wdrapywał się na każde możliwe drzewo a Emilia tradycyjnie marudziła, narzekała i domagała się noszenia na rękach ewentualnie na barana.


A że miała pod ręką tatę i brata, to tak długo jęczała, aż się panowie zlitowali.

W niedzielę pojechaliśmy na plażę Heceta w pobliżu Florence.
Cechą charakterystyczną tamtej plaży jest ogromna ilość drewna wyrzucanego przez fale na piasek. Od niewielkich kawałków bo ogromne kłody, grube pnie wiekowych drzew.

Heceta Beach, OR

Kolejni plażowicze używają tego drewna do budowy najróżniejszych szałasów i domków.  Wszystkie nasze dzieci spędziły kilka godzin na wspaniałej zabawie rozbudowując zastany już szałas. Tego dnia było ciepło, ale nadal błękit nieba przesłaniał dym - ta szarość na zdjęciu to właśnie zadymienie.

Niemal siłą trzeba było dzieci wywlekać z plaży - żołądki dorosłych domagały się konkretnego posiłku, ale dzieci zaabsorbowane zabawą, głodu nie odczuwały.

*          *          *

Znajomi przywieźli pożyczone od przyjaciół kajaki - jedną dwójkę i jedną jedynkę - więc po kolei wszyscy zainteresowani próbowali swoich sił w kajakowaniu po rzece Siltcoos.


Krzyś też wybrał się, w poniedziałkowy poranek, z kolegą Maciejem.
Popłyną też z nimi tata Maćka, więc byłam spokojna, że w razie jak by się coś stało, chłopcy nie są sami.

Siltcoos River, OR

Nic się nie stało, tylko nachlapali wody do środka, więc musieli się po powrocie przebrać w suche rzeczy. Ale bardzo się im podobało.

Długi weekend minął jak z bicza strzelił i trzeba było wracać do domu.
Z każdą pokonywaną milą dym wokół nas gęstniał i stan powietrza się pogarszał.

To był już ostatni biwak w tym roku. Na kolejny przyjdzie nam poczekać do następnego lata.

wtorek, 5 września 2017

Oregon płonie

Huragan Harvey straszliwie sponiewierał stan Teksas, Oregon, natomiast, pustoszą płomienie. Pali się niemal wszędzie wokół, może nie w bezpośrednim sąsiedztwie, ale na tyle blisko, by koncentracja dymu w powietrzu uniemożliwiała normalne funkcjonowanie.

Z północy dociera do nas dym aż z Kanady. Na zachodzie pali się w pobliżu jeziora Fall Creek, nad którym biwakowaliśmy w lipcu, w pobliżu miasteczka Sisters, w którym byliśmy w sierpniu i jeszcze w kilku innych miejscach.
Na południu, natomiast, na wybrzeżu, płoną lasy w pobliżu Brookings - to kolejne z miejsc, które swego czasu odwiedziliśmy. We wszystkich tych miejscach przeprowadzane są przymusowe ewakuacje ludności, albo mieszkańcy żyją na walizkach przygotowani na konieczność ucieczki w każdej chwili. Większość z tych pożarów wywołało uderzenie pioruna, ale część z nich wybuchło z powodu głupoty i bezmyślności ludzkiej.

Dym nad naszym miastem jest tak gęsty, że w słońce można spoglądać bez zabezpieczających okularów bo i tak niemal go nie widać, tylko czerwony krążek, jak przekrojony na pół grapefruit. Gdyby nie zapach spalenizny, mogłoby się wydawać, że spowiła nas gęsta, listopadowa mgła.
Niestety, to nie mgła.
Ciężko się oddycha nawet jeśli nie cierpi się na żadne choroby układu oddechowego. W związku z fatalną jakością powietrza odwoływane są wszystkie zajęcia sportowe, przeprowadzane na zewnątrz (np. treningi piłki nożnej) a dzieci w szkołach nie są wypuszczane na zewnątrz. Ja też nie pozwalam bawić się moim dzieciom w ogródku - w domu powietrze, przepuszczone przez filtry Urządzenia, jest czyste. Czekamy z utęsknieniem aż wiatr powieje z zachodu, znad Pacyfiku, bo tylko wówczas sytuacja ma szanse ulec poprawie. Pożary nie zostaną opanowane wcześniej niż w połowie października, czyli jak zacznie padać w Oregonie deszcz. Deszcz, który spowodował tyle strat w Teksasie, przydałby nam się ogromnie.

piątek, 1 września 2017

PUR: Pled


Mamy w domu moc koców i kocyków, ale ilekroć potrzebuję jednego z nich, okazuje się, że są w użyciu przez moje dzieci - a to stanowią ścianę lub dach jednego z domów, a to opatulają jedną z lalek lub miśków. W końcu postanowiłam zrobić sobie pled, którym będę mogła okryć sobie nogi kiedy czytam lub robię na drutach. Pled, który będzie tylko i wyłącznie mój.


Pomysł przyszedł mi do głowy, kiedy natknęłam się na kilka samotnych motków na wyprzedaży garażowej w szkole. Motki te wyraźnie wołały o ratunek, więc niezwłocznie spełniłam ich niemą prośbę - jeszcze by mogło przyjść komuś do głowy, żeby je wyrzucić! A tak znalazły zacisze w domu, w którym panuje przyjazna atmosfera dla wszelkich nitek i niteczek.


Motków przyniesionych do domu było jednak za mało, więc przejrzałam wszystkie schowki z włóczkami i wybrałam resztki tych, które by pasowały grubością oraz kolorystycznie. Jeszcze dwukrotnie ponawiałam przegląd zapasów i za każdym razem coś tam jeszcze się znalazło.


Koc miał być prostokątny, ale w miarę przybywania okrążeń kształt zatracał cechy prostokąta a coraz bardziej zaczynał przypominać kwadrat. Po skończeniu i zmierzeniu okazało się, że jest to jednak prostokąt ale różnica w długości boków wynosi raptem 10 centymetrów.


Pled ma wymiary 100 na 110 cm, dobrze opatula nogi i jeszcze trochę - od stóp aż do pasa - a waży 865 gram. (Tym razem nie będę wyszczególniać wszystkich użytych włóczek i ile której zeszło - wszystkie te dane są do przejrzenia na Ravelry.)

Rezultat końcowy przeszedł moje oczekiwania (estetyczne) i bardzo mi się podoba. Kici też, ale mieścimy się pod kocem obie bez problemu.

wykończenie - oczka rakowe